środa, 3 marca 2010
Wojenne wspomnienia z Kłodna
„Kłodno – Hermancin październik 1939 – luty 1944”
wspomnienia doktora weterynarii i neurologa, adiunkta na lublińskim UMCS Jana Podgórskiego dotyczące okresu pobytu w Kłodnie. Spisane w latach osiemdziesiątych, opracowane przez córkę Janinę Podgórską w 2009 r, uzupełnione o relacje matki
Otrzymałem propozycję pracy we wsi Kłodno Wielkie odległej od Żółkwi o 26 km, (gdzie nigdy nie byłem na manewrach). Zgodziłem się z miejsca „wszędzie byle nie w Żółkwi” - bardzo go to ucieszyło i dał mi zaraz skierowanie do gminy Kłodno dla zorganizowania lecznicy weterynaryjnej. I tak to od października 1939 roku zostałem zatwierdzony jako lekarz wet. lecznicy, której wcale nawet nie było. Pojechałem tam od razu. Rozmawiałem albo po ukraińsku albo po rosyjsku i miejscowi Ukraińcy wprost nie wiedzieli z kim mają do czynienia i starali mi się we wszystkim pomagać jak swemu.
(Kłodno leżące 3 kilometry w bok do trasy Lwów - Żółtańce, było gminą zbiorową składającą się z wsi Kłodno, Kłodzienko, Żółtańce - gdzie się znajdował urząd pocztowy, Czestne, Dalnicz, Pieczychwosty. Gmina liczyła około 2 tysięcy mieszkańców, głównie Ukraińców i polaków. We wsi Kłodno , na jej przysiółku Hermancin było leśnictwo, tartak, Folwark Sewerynówka, kowal i lecznica weterynaryjna - dane internet).
…...ja pojechałem do Kłodna przygotować mieszkanie dla rodziny i organizować lecznicę i tylko dojeżdżałem do Lwowa do mojej żony, która studiowała we Lwowie. Wykłady były w języku ukraińskim i niezbyt dawała sobie z tym rady. Po krótkim czasie zdecydowaliśmy się jednak, że przerwie studia i zamieszkaliśmy razem. Mieszkaliśmy w wynajętym pokoju w domu leśniczego p. Muszyńskiego, który miał żonę i dwóch synów. Odstąpili nam (a może mieliśmy na to nakaz, nie pamiętam) swój umeblowany salon. Zacząłem urządzać lecznicę w Hermancinie, ściągać meble i potrzebny sprzęt. I instrumenty. Nie miałem wtedy żadnego asystenta.
W międzyczasie musiałem pojechać z moimi nowymi władzami do Żółkwi. Na ulicy spotkałem Żydka, właściciela sklepu usytuowanego koło pułku, u którego kupowałem różne drobiazgi wojskowe jak menażki itp. poznał mnie od razu i zapytał zwracając się do moich nowych przełożonych „panie Towarzysz, czy pan może zna takiego porucznika Podgórskiego?” na co mu z mety odpowiedziałem płynną rosyjską mową – co ty taki, a taki synu , Jak śmiesz mnie z jakimś tam polskim paniczykiem mieszać, powtórz to jeszcze raz. To zabierzemy się za ciebie i tu zakląłem szpetnie – przerażony odskoczył i zamilkł. (wiedziałem, że mnie rozpoznał i że nie mogę więcej pokazywać się w Żółkwi , nawet w towarzystwie „notabli” obecnej władzy.) Dowiedziałem się od moich towarzyszy, że teraz zabiorą się za rodziny oficerskie, by wyplenić te polskie chwasty. Czym prędzej udałem się więc do matki do domu i powiedziałem o wszystkim mamie . Poleciłem natychmiast wyjeżdżać do Lwowa, nawet nie czekając wieczoru. W międzyczasie przyszła moja siostra Stefcia ze szkoły i potwierdziła zasłyszane przeze mnie wieści, jej też opowiadali o tym jej ukraińscy koledzy. Mama zabrała najistotniejsze rzeczy (a nie było tego dużo) i pierwszym autobusem wyjechały ze Stefcią do Lwowa. Zatrzymały się u naszej kuzynki Zosi Skrowaczewskiej , inżyniera chemika. Pod jej opieką j spędziły całą okupację.
(Relacja mojej Mamy mieszkały tam tylko kilka dni w małym mieszkaniu Zofii znajdującym się obok Politechnik Lwowskiej . Następnie wynajęły sobie mieszkanie od znajomej Zofii Skrowaczewskiej na obrzeżach Lwowa, przy końcu bardzo długiej ulicy Łyczakowskiej, gdzie bywali śmy dowożąc tam opał i produkty żywnościowe które łatwiej było dostać na wsi)
… Jak dowiedzieliśmy się później do naszego mieszkania tego samego wieczoru weszło NKWD po mamę ale już, ani mamy ani Stefci nie zastali. Ja natomiast czym prędzej powróciłem do Kłodna i nie pokazywałem się w Żółkwi aż do wojny rosyjsko- niemieckiej. Siedziałem w tym Kłodnie i leczyłem i zwierzęta i ludzi, jak popadło. Jeździłem w sprawach służbowych po różnych okolicznych miejscowościach zaopatrując lecznicę we wszystko co może się przydać przy leczeniu zwierząt.
(Relacja mojej Mamy: Jaś dowiedział się, że przy stacji Kłodno - Żółtańce na bocznym torze stał rozbity polski pociąg sanitarny. - Pociąg ten przemieszczono z innego miejsca. Gdzie wcześniej rabowano przede wszystkim zieloną wełnę, z której robiono „zachatę” czyli ocieplano swoje chałupy – dopiero, gdy jakiś Żyd zorientował się, że to jest prawdziwa wełna i zaczął ją skupować, miejscowi zaczęli prząść ją i robić z niej swetry . Cała okolica chodziła później w zielonkawych swetrach z tego pociągu. Gdy pociąg przetoczono do nas, był już częściowo ograbiony . Okoliczni mieszkańcy rabowali z niego wszystko co mogli. By zdobyć agrafki rozwlekali po całych wagonach opatrunki osobiste, które na końcu miały „cenną” dla nich agrafkę. Rozbijali słoje z lekarstwami, a zawartość wyrzucali lub wylewali na podłogę. Rabowali narzędzia chirurgiczne, szukali alkoholu i nożyczek. Pociąg ten stał się dla Jasia cennym źródłem zaopatrzenia przyszłej lecznicy. Jeździliśmy tam razem i przez kilka dni, brodząc po kolana w rozbitych wagonach transportu sanitarnego, w szczątkach leków, plątających się bandaży itp, „wyławiali” za pomocą patyków nierozbite jeszcze strzykawki marki Rekord, niektóre nawet w oryginalnym opakowaniu, narzędzia chirurgiczne, opatrunkowe, a nawet całe opakowania maści czy innych cennych leków jak Polikarpina, Kofeina, Adrenalina itp. Miejscowi chłopcy znaleźli sobie nową zabawę – konkurs rzucania do celu i rozbijania ampułek leków. Zawartość rozlewała się po podłodze.Śmierdzieliśmy później wiele dni jodoformem, który obficie rozsypany był w wagonach . Pociąg zabrano po kilku dniach ale jeszcze długo po tym można było odkupić od okolicznych gospodarzy znalezione u nich narzędzia. Pamiętam, jak raz przyszła do nas kobieta z cała chustą narzędzi lekarskich i powiedziała, że to są „ nożyci czto ne riżut” czyli nożyczki które nie kroją, zapłaciliśmy za bezcenny, niemal kompletny zestaw peanów, kocherów i innych szczypiec do zamykania naczyń krwionośnych - kilkoma paczkami machorki. Machorkę – ten najtańszy tytoń, który był na wsi trudno dostępnym towarem, dostarczał nam ze Lwowa mój brat Andrzej w zamian za jajka. Za tytoń można było wszystko wymienić. Wróciliśmy do metody handlu wymiennego. Innym razem jakaś kobieta przyniosła do mnie spory słoik z Belladonną, mówiąc, że to się do niczego nie nadaje – nie wiem czy próbowali to , ale Jaś powiedział, że można było tą miksturą otruć całą wieś !!!! I znowu za papierosy dostaliśmy okulistyczną miksturę dla zwierząt, która starczyła mu do końca wojny)
....Razu pewnego pojechałem saniami z chłopami z sąsiedniej wsi do miasteczka Kulików. Załatwiwszy swoje sprawy wracaliśmy do Kłodna , po drodze zaprosiłem ich do knajpy i uczęstowałem sowicie wódką, ja jak zwykle markowałem picie. Moi kompani popili solidnie i zwracając się do mnie powiedzieli, że ten leśniczy to zły człowiek, ale w niedługim czasie spotka go coś co go ukaże. Zaczęli opowiadać, o tym, że zamierzają wywrzeć zemstę na naszym gospodarzu Muszyńskim, bo nie pozwala nic z lasu wywieźć (leśniczy nazywał to – kraść). Udawałem pijanego i cały czas rozmawiałem po ukraińsku . Podwieźli mnie do leśniczówki i pojechali dalej. Natychmiast po przyjeździe udałem się do p. Muszyńskich, poleciłem im zamknąć okiennice i uprzedziłem o zagrażającym niebezpieczeństwie. Radziłem im by wszystko zostawili i jak najprędzej uciekali z leśniczówki do Lwowa. Pan Muszyński, który był już starszym człowiekiem, wyśmiał mnie i powiedział, że jestem tchórzem podszyty. Powiedział, że czeka go awans służbowy, że tu ma oszczędności całego życia parę koni, krowy, świnie, kawałek pola, zapasy żywności i że nie zamierza się w ogóle stąd ruszać. Wyszedłem – wydawało mi się, że posądza mnie o chęć zawłaszczenia jego mienia. Minęło kilka dni i nic się nie działo. Leśniczy z drwiącym uśmiechem patrzył na mnie. W międzyczasie na pobliskiej stacji kolejowej powoli zaczęto formować pociąg złożony z wagonów towarowych ze sterczącymi w dachach kominami. Nikt nie zwracał na to uwagi.
Nagle pewnej nocy o godzinie 12- tej ( było to 10 lutego 1940 roku, zapamiętam tę datę do końca życia) - wpada do nas do pokoju leśniczy prosząc o pomoc, bo bolszewicy każą mu ubierać się i z całą rodziną wywożą go na nowe miejsce pracy! Odpowiedziałem wtedy – Panie Muszyński nie posłuchał pan mojej rady wtedy, cóż ja teraz mogę państwu pomoc? Z płaczem i krzykami wywieziono całą rodzinę na stację Kłodno - Żółtańce do tych wagonów. Pociągi takie stały na wszystkich stacjach „Zapadnej Ukrainy”. Do nich ładowano całą polską inteligencję, profesorów, lekarzy, pracowników uniwersytetów, nauczycieli, sędziów, adwokatów, a na wsiach przede wszystkim agronomów i leśniczych i gajowych. Całą służbę leśną polskiego pochodzenia wywożono na Wschód.
Jednego dnia właśnie 10 lutego rozpoczęto największą prowadzoną w wielu miejscowościach naraz, akcję wywózki Polaków! Spośród wielu tysięcy wywożonych starsi niemal wszyscy pomarli nie wytrzymując trudów jazdy w tzw. „tiepłuszkach” i na Dalekiej Syberii czy też za Kołem Podbiegunowym. Część młodych przeżyła i wyszła później z Rosji wraz z tworząca się Armią Andersa. Część dostała się do jednostek polskich im. Kościuszki w Armii Rosyjskiej i walcząc z wrogiem masowo ginęli, część tych co przeżyli po wojnie nie miała już po co wracać na swoje tereny wcielone do ZSSR , skąd szły deportacje i osiedliła się na Ziemiach Zachodnich. Znaczna część Polaków z Kłodna i okolic zamieszkała w terenach Kluczborka i okolicy a także Wilkanowa koło Bystrzycy Kłodzkiej.
Widząc co się święci poszedłem do tej części domu pp. Muszyńskich, gdzie miałem pierwotnie lecznicę i zacząłem pakować wszystkie swoje narzędzia medyczne, moją żonę pchnąłem do ich mieszkania i poleciłem jej zabrać do nas wszystko co można z ich odzieży: ciepłe ubrania, okrycia, obuwie. Żona ciągnęła to wszystko do nas i upychała pod naszymi łózkami, wszystko co udało jej się wyrwać z rąk grabiącej miejscowej ludności. Kłóciła się przy tym z nimi mówiąc, że to wszystko jest jej własnością. Ludność ukraińska zobaczyła w niej koleżankę do grabienia i nie przeszkadzała. Nadmienić tu muszę, że żona wychowana na Kresach mówiła doskonale po ukraińsku tak jak i ja i miejscowa ludność brała nas za swoich. Wagony z wysiedleńcami stały jeszcze na stacji dwa dni. Moja żona wraz z dochodzącą służąca p. Muszyńskich Stefcią, córką kowala z Folwarku, napiekły cała masę chlebów ( dla mojej żony to był pierwszy w jej życiu wypiek), zapakowały mąkę, sól trochę garnków i te „zagrabione” rzeczy spod łóżka i razem zawieźliśmy to na stację. Nie było wiadome w którym z wagonów znajduje się rodzina leśniczego. Żona biegła wzdłuż pociągu wykrzykując ich nazwisko, a ja tymczasem „załatwiałem” sprawę z żołnierzami ochrony po swojemu. Litr bimbru i machorka zrobiły swoje. Otworzyli wagon i mogliśmy przekazać Muszyńskim przywiezione rzeczy. Jeszcze kilka razy żona piekła dla nich chleb i gotowała jajka (łatwiej było je później im przewozić) a także przynosiła im jakieś pozostawione papiery. Ostatnim razem okazało się, że pociągu już nie ma na stacji... Odjechali i prawdopodobnie nikt, ani Leśniczy ani jego żona nie wrócili. Synowie ponoć wyskoczyli z pociągu ale co z nimi dalej się stało nie wiem....
Wracam pamięcią do dnia wywózki pp. Muszyńskich. Około 2 w nocy znowu najazd ludzi ubranych po cywilnemu. Do naszego pokoju wszedł cywil z czerwoną wstążką na ramieniu, jakby oficer kierujący wywózkami, zapytał o moje nazwisko i kim ja ja jestem, odpowiedziałem po rosyjsku – lekarz weterynarii. Sprawdził skierowanie do pracy, oglądnął umeblowanie pokoju i powiedział „to znaczy, że nie masz nic wspólnego z tymi ch... „ Kazał nam być cicho i sam stanął na zewnątrz, tarasując sobą drzwi wejściowe do naszego pokoju. Wchodzącym innym ludziom powiedział „ wy już tu byli” i oni odeszli. Później patrząc mi prosto w oczy zapytał czy go pamiętam? Powiedział mi wprost, że mnie zna, że jestem oficerem zawodowym z 6 PSK w Żółkwi, ale ponieważ w 1937 roku, ja jako oficer polski potraktowałem go jak człowieka i zaprosiłem na swoje imieniny, to on teraz dobrym mi się odpłaci. Przypomniało mi się natychmiast, że 24. czerwca 1937 roku miałem imieniny i siedzieliśmy z kolegami przy obiedzie, gdy nagle przyszedł rozkaz od dowództwa pułku, wezwanie na odprawę. Na mojej kwaterze dwaj murarze reperowali schody wejściowe. Szkoda mi było marnować już zapłaconego obiadu, zaprosiłem więc ich do stołu, siadając razem z nimi. Każdy dostał szklankę wódki, piwa i wina i zakąskę z tego co pozostało z zamówionego obiadu. Pili moje zdrowie, życząc mi pomyślności. Ten fakt być może teraz uratował mnie i moja rodzinę!
Gdy się już rozwidniło, po wywożonych Polakach pozostały tylko puste domy. Nasz dotychczasowy punkt weterynaryjny znajdował się w domu pp. Muszyńskich. Zostaliśmy sami w tym pustym, zimnym, murowanym domu stojącym tuż przy samej szosie, gdzie się zatrzymywały samochody i ciekawscy zaglądali do opuszczonych pomieszczeń. Cały dobytek wywożonych Polaków był systematycznie grabiony przez różnych ludzi, wywodzących się często z odległych miejscowości. Trzeba więc było dosłownie „zejść z oczu ludziom”. Rozglądaliśmy się za czymś innym. I wtedy kowalowa Stefka powiedziała nam o puszczonym domu Kapitana.
Jaki był bałagan to powiem jeszcze o pewnym komicznym przypadku. Gdy władza radziecka na tych terenach się formowała, pewnego dnia przyjechał z nowo powstałej gminy Żółtańce, człowiek z przydziałem zakwaterowania u pp. Muszyńskich, właśnie do naszego pokoju! Przypuszczalnie był to jakiś tajny milicjant czy coś podobnego, możliwe że NKWD -owiec. Nazywał się Makohonenko i pochodził gdzieś z Wielkiej Ukrainy. Nic nie znaczyło, że myśmy też mieli przydział na tę kwaterę. Rozgościł się na kanapie, a my spaliśmy na łóżku w tym samym pokoju! Jedyne w czym nam dopomógł, to załatwił nam opał, bo tym, czym paliliśmy nie dało się ogrzać pokoju. I tak mieszkaliśmy razem - ja z moją żoną i ten gość w jednym, zimnym pokoju! Po kilku dniach jednak załatwił sobie inną kwaterę.
(Mama mówi, że tata żartował, że Makohonenko podkochuje się we niej i dlatego chciał z nimi pozostać)
Pewnego dnia, to było już po tym, jak transporty odjechały, tak może o 4 nad ranem, znowu ktoś zapukał do naszych drzwi. Do pokoju wszedł ubrany w baranicę, duży, siwy mężczyzna z sumiastym wąsem i z karabinem w ręku. Zapytał mnie kim ja jestem, gdy się dowiedział, że lekarzem weterynarii dosłownie ucieszył się. Powiedział, że jest Naczelnikiem Rejonu Kulików i że akurat mu potrzeba lekarza weterynarii. Jest cała masa zaświerzbionych koni i ta „zaraza” rozszerza się. Widząc co się święci natychmiast powiedziałem mojej żonie, ażeby usmażyła jajecznice, z ilu tylko jaj było. Miałem do tego litr samogonu (wódka była zawsze u nas, bo to był sprawdzony system płatniczy). Pojadł, popił I tak się zaczęła nasza kilkuletnia przyjaźń! Oczywiście z poszanowaniem jego stanowiska. Naczelnik nazywał się Rij co po ukraińsku znaczyło Rój. Chronił mnie i nas przed przeróżnymi bardzo nieciekawymi ludźmi. Szczególnym sentymentem otoczył moją żonę, bo przypominała mu jego córkę. Miała wtedy warkocze. Zjadłszy poczęstunek i wypiwszy zaczął do niej mówić „docz maja” - moja córeczko mów czego chcesz, wszystko zrobię dla ciebie. Mnie zapytał co jest nam potrzebne do urządzenia lecznicy z prawdziwego zdarzenia. Moja żona powiedziała, że boi się mieszkać w tej leśniczówce, i że może można by było otrzymać inny lokal, z miejscem na lecznicę no i trochę ziemi na ogród. Naczelnik zapytał mnie czy mam już coś upatrzonego. Wtedy było wiele pustych domów po wysiedlonych Polakach. Odpowiedziałem, że niedaleko stąd przy lesie jest dom – zagroda zwana Domem Kapitana i to by się nadało.
(Relacja mojej mamy: tzw Kapitan – był polskim osadnikiem, legionistą, weteranem wojny 1920, który otrzymał ziemię od rządu Piłsudskiego. Ożeniwszy się z miejscową dziewczyną, zbudował zagrodę w stylu chłopskim ale z domem krytym blachą, większym niż inne chłopskie chałupy Wywieziony został tym samym transportem co pp. Muszyńscy . Nie pamiętam jego nazwiska, wszyscy mówili na niego Kapitan, a na nią Kapitanowa,)
Powiedziałem Rijowi, że potrzebuję budulca na zbudowanie komory gazowej dla koni dotkniętych świerzbem. Na to on powiedział, żebym przyjechał do niego następnego dnia, to omówimy wszystkie sprawy i odjechał.
Pojechałem do Naczelnika Ryja z prezentem - butelką spirytusu z samogonu i kilkoma pętami kiełbasy i dostałem papier na dom, kawałek pola, 2 konie ( krowę zwaną Cykoria odziedziczyliśmy po pp. Muszyńskich) i przydział na drewno do zbudowania komory gazowej. Dom był kryty blachą, 4 izbowy. Miał dwa wejścia z gankami od szosy i od lasu Na dom składały się dwa pokoje, komora do przechowywania mąki i innych produktów, kuchnia zimowa (letnia w korytarzu). Koło domu był osobny budyneczek drewutnia- spichlerzyk (gdzie później, po urodzeniu się dzieci, urządziliśmy pomieszczenia lecznicy), stajnia, obora, chlewik i w pewnym oddaleniu, bliżej lasu, stodoła. Oczywiście bydło, konie i nawet krowy były już „rozgospodarowane” po ludziach, została tylko Bystra, piękna suka Kapitana, która czując moją miłość do zwierząt, szybko odwzajemniła to uczucie. Jeden z pokoi z osobnym wejściem przeznaczyliśmy na biuro lecznicy (pacjentów weterynaryjnych leczy się na zewnątrz, a w biurze ma się dokumentację, przechowuje leki i narzędzia). Dom usytuowany był w niezbyt dużej odległości od lasu, koło tartaku, jakieś 200 – 300 metrów od głównej drogi i graniczył z Folwarkiem.
(Relacja mojej mamy: Jaś pisał o Bystrej, była to bardzo mądra suka , mieszaniec lecz z przewagą legawca, łowieckiego psa. Rozumiała polecenia nawet zanim były wydane. Chodziła przy nodze, na swój sposób opiekowała się Basią. Pokochaliśmy ją bardzo i tym większy był smutek, gdy jakiś Niemiec przechodzący obok naszego domu zastrzelił ją . A była przecież przez na naszym podwórzu za płotem. Tylko dlatego, że zaszczekała...
Folwark należał do sparcelowanego majątku Sapiehów, ostatnim właścicielem tej tzw resztówki był p. inżynier Błoński, ożeniony z spolonizowaną osadniczką niemiecką. Inżynier agronom Błoński pełnił przez jakiś czas funkcję wójta gminy zbiorowej Kłodno Wielkie . Po wejściu Rosjan wyjechali do Lwowa, a w Folwarku nowe władze urządziły MTS- coś w rodzaju polskiego POM -u czyli stację mechanicznego sprzętu rolniczego, a przede wszystkim traktorów. Traktorzyści obsługiwali tworzące się Kołchozy. Gdy Niemcy zajęli te tereny w czerwcu 1941 r. Błoński wrócił i, ale na krótko, nie wiem co się z nim dalej działo.)
Mając tylko puste ściany, zaczęliśmy ściągać z opuszczonych domów meble do mieszkania i do lecznicy: stoły, krzesła i szafy. W ten sposób urządziliśmy się jako tako. Ponieważ nadal wielu było łakomych na nasze już wyposażenie mieszkania, musiałem zabezpieczyć te meble przed ponownym zabraniem. Głównie chodziło mi o wysokie oszklone szafy - regały do przechowywania leków. Miałem ze sobą pigułki jodoformu do celów ginekologiczno weterynaryjnych, półki pustych szaf powyścielałem papierem i pod papier powysypywałem jodoform. Po otwarciu drzwi regału smród odstraszał ewentualnych rabusiów. Na półkach w szafach poukładałem narzędzia . Na „honorowym” miejscu znalazły się kleszcze do wyrywania zębów, znalezione w rozbitym pociągu sanitarnym przez jedną niewiastę. Przyniosła je i powiedziała pomóżcie doktorze Była pobita i musiałem szyć jej głowę i usunąć ząb. Szyć umiałem ale rwanie zębów ludziom to nie była moja parafia! Nigdy tego wcześniej nie robiłem, ale potrzeba jest matką wynalazków. Znieczuliłem eterem i ze strachem zabrałem się za robotę. Poszło łatwo i szybko. Wkrótce zasłynąłem w okolicy jako zdolny dentysta i wyrobiłem sobie wcale niezłą „markę” . Robiłem konkurencje miejscowemu kowalowi, który od lat usuwał zęby – ale nie znieczulał! Opłata była w naturze: masło, 15 do 20 jajek, słonina itp. W Kłodzienku, sąsiedniej wsi był lekarz medycyny dr Ostaszewski, podobnie jak ja mający powody do ukrywania swojej prawdziwej przeszłości (był pracownikiem ministerstwa w Warszawie i zmobilizowanym oficerem PSK) i jemu też zacząłem robić konkurencję, ale niewielką, bo zasadniczym moim zajęciem była służba weterynaryjna. Poza tym sporadycznie leczyłem ludzi. Szyłem porozbijane głowy, pocięte ręce, robiłem zastrzyki.
W okolicy Kłodna panował świerzb u koni. Po uzyskaniu przydziału na drzewo z lasu, przy pomocy miejscowych cieśli wybudowałem w pewnym oddaleniu od domu komorę gazowa dla koni. Miałem z tego niezły dochód. Zatrudniłem na asystenta i sanitariusza Pawła Kraczkowskiego, pochodzącego z Kłodna Wielkiego i mieszkającego bliżej stacji kolejowej (Paweł stał się nie tylko moim pomocnikiem ale nawet oddanym mi przyjacielem, który kilkakrotnie uratował mi życie i pozostał przyjacielem do końca , mimo że losy rozdzieliły nas. Po wyzwoleniu – Zamieszkał z Antoniną Kobylańską w Wilkanowie k. Bystrzycy Kłodzkiej).
Gaz sporządzałem w osobnym pomieszczeniu połączonym z komorą, i paliłem w nim siarkę, dym szedł do komory w której stał koń z głową wystawiona przez otwór na zewnątrz i z nałożonym na szyję kołnierzem. Sam łeb i szyję smarowało się maścią siarkową przeciw świerzbowi. Na całego konia potrzeba by było dużo tej maści, a umieszczenie go w komorze miało ten sam efekt. Po „seansie” w komorze sierść koni stawała się koloru rudego, ale świerzb zostawał wybity. Za gazowanie koni kołchozowych płacono mi mąką, kaszami, mięsem, masłem, tak, że wraz z całą rodziną głodni nie byliśmy, a nawet mogliśmy pomagać mojej matce i rodzinie żony we Lwowie.
Do Lwowa jeździłem dość często w sprawach zawodowych, przede wszystkim po zaopatrzenie w leki. W międzyczasie urodziła mi się w klinice we Lwowie (w listopadzie 1940 roku), córka Barbara. Żona długo po porodzie nie mogła dojść do siebie i matka jej sprowadziła do nas do Hermancina, swoją dawną gosposię Antoninę Kobylańską. Antosia była dla nas wielką pomocą. Półtora roku później, w marcu 1942 r. urodziła się, już tu w Hermancinie, druga córka Anna. Zachorowała i chrzciliśmy ja z wody. Przyjechał do nas ksiądz Kąkoliński i ochrzcił ja w domu. Rodzicami chrzestnymi zostali pani Błońska i dr. Ostaszewski. Żona pojechała leczyć ją do Lwowa, a ja z Antosią i małą Basią zostaliśmy na gospodarce. Po urodzeniu dzieci żona, która dawniej wiele mi pomagała w lecznicy, teraz musiała się zająć domem, gotowaniem, opieką nad dziećmi i ukochanym przez nią ogrodem.
Przyznać tu muszę, że była bardzo zaradna. Nawet nie wiedziałem o tym, że jeżdżąc na wakacje do matki, która była dyrektorem Szkoły Przysposobienia Rolniczego w Olesku, nauczyła się podstaw ogrodnictwa i co okazało się cenne i wszystkiego co dotyczyło prowadzenia gospodarstwa wiejskiego. Sama robiła własnego wyrobu kiełbasy, piekła chleb (tego musiałem ją nauczyć, bo ja mając praktykę z Ferdynandówki kiedy to z moją mamą piekliśmy chleby, nabyłem w tym wprawy). Ogród po krótkim czasie dawał nam nie tylko ziemniaki ale też mieliśmy swoje jarzyny. Marchew, pietruszkę, kapustę, kalafiory, cebulę, ogórki, pomidory i to co nie było konieczne, ale miłe dla oka – kwiaty.
Zostałem zatrudniony w miejscowej rzeźni, gdzie badałem mięso na obecność trychin. Trzeba było pobrać próbki tzw. nóżek otrzewny, czyli miejsca gdzie otrzewna łączy się z mięśniami trzymającymi brzuch. Wycinane i zbadane próbki przywoziłem w teczce, a było tego coś około kilkanaście kilogramów. tygodniowo. Tłuszcz brzuszny tzw sadło topiliśmy. Z mięsa robiliśmy przetwory. Żona poprosiła mnie o to, bym się wystarał u rzeźników o kiełbaśnicę - czyli jelita cienkie i rozpoczęła się domowa produkcja kiełbas. Sama zbudowała wędzarnię i wędliny były wędzone w naszym ogrodzie. Później stanowiły z samogonem i tytoniem znaczący element handlu wymiennego i łapówek!
Gdzieś na wiosnę 1941 roku ogłoszono rejestracje wszystkich oficerów dla wojsk bolszewickich. Poczciwy Rij nie kazał mi się zgłaszać. Za kolejnym wezwaniem poszedłem jednak do „woj komitetu” i otrzymałem książeczkę wojskową. (Zniszczyłem ją później, gdy ruszyła niemiecka nawała, podobnie jak zrobiłem to w 1939 roku z legitymacją oficerską).
Żyło nam się spokojnie i dobrze i w zgodzie. Latem przyjeżdżała do nas moja matka ze Stefcią, odwiedzała rodzina mojej żony i inne osoby z głodującego już Lwowa. Na wsi mieliśmy wszyscy co jeść, gdzie spać, a nawet mogliśmy sobie coś kupić do ubrania. Ja kupiłem sobie piękny kożuch, który później niestety spłonął podczas działań wojennych.
Nieraz zastanawiałem się nad tym, co później popsuło się w moim małżeństwie, ale ten okres wspominam bardzo dobrze. Byliśmy młodzi i na przekór sytuacji bardzo kreatywni! Przeżyliśmy razem ciężkie chwile ale najgorsze było jeszcze przed nami!
22 czerwca 1941 roku posłyszeliśmy kanonadę, zbliżał się front! Niemcy napadli na swoich dotychczasowych „sojuszników”. Z naszej chatki pod lasem przenieśliśmy się do wsi. Rzeczy nocą zakopaliśmy w stodole sąsiada, się . Później gdy stodoła spłonęła odkopaliśmy je zupełnie nieuszkodzone. Po przejściu frontu powróciliśmy z powrotem do naszego domu na przysiółek Hermancin, gdzie dotychczas mieszkaliśmy. W czasie działań wojennych i przesuwających się oddziałów uciekających Rosjan jeden cały dzień ukrywałem się w zbożu. Obok mnie uciekały w popłochu oddziały rosyjskie, za nimi szli Niemcy, nikt mnie nie zauważył.
Niemcy szybko przesuwali się na wschód, a na terenie na którym mieszkaliśmy zaczęły się formować rządy Ukraińców, sprzymierzeńców Niemców. Marzyła się im Samostinnaja Ukraina czyli Niepodległa Ukraina obiecywana przez Niemców. Rozpoczęły się znowu polowania na Polaków pozostałych po wywozach rosyjskich. Miejscowi Ukraińcy nienawidzący Polaków, denuncjowali ich przed Niemcami. Stworzono Ukraińskie formacje na kształt milicji i umundurowano ich. Nosili oni granatowe czapki z trójzębem ukraińskim. Znając dobrze język polski służyli bardzo gorliwie Niemcom denuncjując miejscowych Polaków i przyczyniając się do ich wywózki do Niemiec na roboty lub do obozów.
Jak już pisałem znałem język niemiecki jeszcze ze szkoły i wystarczyło tylko trochę kontaktów z Niemcami i przerzuciłem się na prowadzenie ksiąg dokumentacyjnych wyłącznie w języku niemieckim. Starałem się jak tylko mogłem w tym języku rozmawiać, by podszkolić swój zasób słów..
Wojska niemieckie szły dalej w głąb Rosji. U nas zapanował względny spokój.
Rozpoczęły się teraz dla nas „lata chude”. Nie mieliśmy przydziału leków, jak za władzy rosyjskiej. Trzeba było zdobywać je własnym przemysłem. Wioząc do Lwowa masło, słoninę czy jajka - o ile uniknęło się rewizji i konfiskaty – wymieniało się to u znajomych aptekarzy na niemieckie leki pieczętowane napisem „nur fur Deutsche”. Przypadkiem, przychodząc do apteki na peryferiach Lwowa natknąłem się na młodą aptekarkę, która we mnie rozpoznała lekarza biorącego od niej w Nowym Sączu we wrześniu 1939 leki i materiały opatrunkowe dla wojska. Przypomniała mi się i od tego czasu miałem „metę” apteczną. Kupowałem u niej lekarstwa prawie przez całą okupację aż do aresztowania jej przez Gestapo.
Oczywiście zaopatrywałem się w aptece nie tylko w leki dla zwierząt, a głównie dla ludzi. Przeważnie dla partyzantów przebywających w okolicznych lasach. Przychodzili do mnie w nocy. Szycie ran, wyjmowanie kul i lecznictwo w najszerszym tego słowa znaczeniu było moim udziałem. Dom w pobliżu lasu był doskonałym punktem dla konspiratorów.
Będąc we Lwowie (gdzie spędziłem 6 najpiękniejszych lat mojego życia) miałem wielu ludzi znających mnie jako oficera ze studiów., lecz się z nikim nie kontaktowałem z wyjątkiem majora D., który później w 1944 r. został wywieziony na Białe Niedźwiedzie i dopiero po kilku latach powrócił do kraju.
Żyć było coraz trudniej. Kończyły się zapasy, ludność przyzwyczajona do bezpłatnego leczenia za Ruskich, nie bardzo chciała teraz płacić. Kołchozy podupadły. Po lasach zaczęła się organizować polska partyzantka złożona głównie z polskich żołnierzy, ale i też z rosyjskich, zbiegłych z obozów. Nazwano je Batalionami Chłopskimi.
Mój teść, Czesław Niezabitowski, który doskonale znał język niemiecki i uchodził za wiedeńczyka. Był z Niemcami za pan brat, a było to przykrywką dla jego prawdziwej działalności w Delegaturze Rządu Polskiego na okręg Lwowski gdzie współpracował między innymi przy organizacji Batalionów Chłopskich, do których i ja zostałem wciągnięty. Teść zaprzysiągł mnie i już jako „Wincenty”- taki sobie przybrałem pseudonim, zacząłem urzędować we wsi Kłodno Wielkie.
Ponieważ jednym z moich głównych zadań było zaopatrywanie w leki oddziałów leśnych, a leki te załatwiał u Niemców mój teść, jeździłem przeto dość często do Lwowa. W późniejszych czasach za żywność wiezioną z Hermancina kupowało się broń, którą następnie dostarczałem do BCH. Zajęcie to było bardzo niebezpieczne, ale jednak ktoś to musiał robić.
We Lwowie, przez pewnych ludzi nawiązałem kontakt z Własowcami - znajomość języka rosyjskiego i ukraińskiego pomogła mi. Oni zaś czując nienawiść do Niemców, którzy ich oszukali, zabrali z obozów śmierci obiecując Wolna Ukrainę, a tylko stali się ich „Panami” w Generalnej Guberni - starali się na swój sposób im szkodzić. Takie szkodzenie polegało przede wszystkim na sprzedawaniu niemieckiej broni dla ludności cywilnej, której ja byłem przedstawicielem. Kupowałem od nich granaty, karabiny maszynowe, pistolety maszynowe tzw „emki” i dostarczałem je do lasu, przynosząc na umówione miejsca podane mi przez teścia. Bywało że broń dostawała się i do ukraińskich oddziałów, walczących dosłownie przeciw wszystkim, to znaczy nie tylko przeciw Niemcom ale i przeciw Polakom - ale na to już nie było rady.
W mojej pracy w konspiracji napotykałem na różne przygody, jedną z nich był nagły przyjazd SS do naszej lecznicy.
Pewnego dnia przyjechali do lecznicy Niemcy z trupimi czaszkami na czapkach. Myśleliśmy, że to już koniec z nami. Od razu zaprosiłem ich do domu – i znowu jajecznica, bimber ( Jak zwykle w takich okolicznościach). Kiedy już podjedli rozwiązały się im języki. Dowiedziałem się, że w są z majątku SS (gods SS koło Kulikowa) i mają tam konie ze świerzbem. Chcieli ażebym je leczył w komorze gazowej, o której słyszeli od miejscowej ludności. Oczywiście przystałem na to z radością. Komora gazowa stała nieużywana, a ja lecząc niemieckie konie z SS automatycznie stawałem się człowiekiem zaufanym i mogłem bezpieczniej prowadzić działalność konspiracyjną. Pomału zaczęli u nas gazować te konie, co mnie dało trochę większe pole działania. Od Niemców z SS - u dostawałem za gazowanie koni produkty żywnościowe.
Bywały i takie chwile, kiedy Niemcy przyjeżdżali do nas tylko po to , by sobie popić i pojeść, a ja drżałem na myśl, żeby któremu nie przyszło do głowy pójść do stodoły, gdzie głęboko w sianie zagrzebani leżeli ranni partyzanci, lub ukrywający się u nas Żydzi!
Ta „sielanka” trwała aż do słynnej bitwy pod Stalingradem. Rozpoczął się odwrót wojsk niemieckich. Niemcy stali się bardziej nerwowi i zaczęli baczniej przyglądać się Polakom.
Stosunki z wsią zaczęły się psuć. Miejscowi Ukraińcy zaczęli znowu denuncjować niedobitych przez „przyjaciół” i niewywiezionych na Białe Niedźwiedzie Polaków.
Przyczepiono się i do mnie, (Bóg łaskaw, oczywiście nie wiedzieli o tym, że jestem zawodowym oficerem). Otrzymałem nagłe wezwanie do stawienia się w Żandarmerii w Żółkwi z dokumentacją lecznicy. Powiedziałem o tym Niemcowi z gods SS, któremu gazowałem konie i który asystował mi przy tym, zabrałem książki (które jak już wcześniej wspomniałem prowadziłem w języku niemieckim). Od Gutsbitera SS dostałem jego służbowy kożuch, bo były już srogie mrozy i zaświadczenie, że jako lekarz weterynarii leczę ich konie i z tym wszystkim stawiłem się w Żandarmerii. Z dziwnym wrażeniem wchodziłem do pokoju. Za stołem siedział jakiś oficer SS. Pewnym głosem po niemiecku zapytałem o co tu chodzi. Ten podejrzliwie oglądał mój kożuch. Pokazałem mu zaświadczenie SS Gut. Zmienił ton i po obejrzeniu moich ksiąg i papierów zapytał mnie nagle dlaczego tak źle obchodzę się z ludnością ukraińską jak to ujęto w donosie. Odpowiedziałem, że miejscowi Ukraińcy (ci którzy wysłali Polaków przy pomocy administracji niemieckiej do obozów w Oświęcimiu) pragnęli Samostinnej Ukrainy, a tymczasem Ukraina została włączona do Generalnej Guberni razem z Polską i są na Polaków źli, bo myślą, że to przez nich. Słuchający tego przesłuchujący gestapowiec tylko się uśmiechnął. Zobaczył te księgi prowadzone po niemiecku zapytał, czemu nie prowadzę ich po ukraińsku. Odpowiedziałem, że tu jest teraz Generalna Gubernia a nie Ukraina. Znowu się uśmiechnął i tylko powiedział Gut, Gut.
(Partyzantka ukraińska zaczęła już wtedy dokuczać i Niemcom – czując, że losy wojny przechylają się na rosyjską stronę. Ci którzy jeszcze niedawno z kwiatami witali wkraczające oddziały niemieckie i pomagali wyłapywać i Żydów i denuncjowali Polskich oficerów, zaczęli napadać teraz na placówki niemieckie Niemcy o tym wiedzieli). W końcu ten Gestapowiec bardzo uprzejmie powiedział, żebym nie czuł do niego urazy za to wezwanie i żebym pozdrowił przy okazji Gutsbitera SS i pożegnał się uprzejmie.
Wyszedłem nawet nie wiedząc jakiego niebezpieczeństwa uniknąłem! Nadmienić wypada, że Żandarmeria mieściła się tuż obok naszego dawnego dowództwa 6 Pułku Strzelców Konnej, gdzie każdy przechodzeń mógł mnie rozpoznać. Nic innego tylko pomoc mojego Opiekuna Świętego Antoniego i tym razem dopomogła do tego, że mnie nie zabrano do obozu!
Pojechałem do tego Gutsbitera SS, oddałem kożuch i podziękowałem.
We Lwowie Niemcy zaczęli montować ukraiński legion SS „Galizien”. Pewnego dnia spotkałem na ulicy kolegę, lekarza weterynarii, Ukraińca , w mundurze SS. Poznał mnie, porozmawialiśmy sobie – ku jego zdziwieniu po ukraińsku i rozstali się. Prawdopodobnie wziął mnie za ukrywającego swoją narodowość Ukraińca, bo mnie mnie nie zadenuncjował!
- Gdy piszę te wspomnienia w telewizji nadają „Polskie Drogi” serial o losach wojennych i oglądając ten film dopiero teraz uświadamiam sobie na jakie niebezpieczeństwa byłem narażony.
Nad domkiem , w którym mieszkaliśmy, był maszt anteny radiowej, którego Niemcy nie kazali mi zdejmować ( a ja się ich o to nie pytałem), na stoliku stało kryształkowe radio – zupełnie jawnie. Żadnego innego nie miałem ( inne były zabronione) ale na tym w nocy łapałem zupełnie dobrze audycje z Londynu i Anglii. Ze Lwowa przywoziłem nielegalną literaturę – wydawany przez mojego teścia tygodnik „Za wolność i Niepodległość” i inne czasopisma, które rozpowszechniałem dalej, oczywiście z wielką ostrożnością, przecież z nami współ mieszkali Ukraińcy. Były też małżeństwa mieszane ukraińsko - polskie i ich dzieci różnych wyznań. Ludność mówiąca po ukraińsku lecz chrzcząca swoje dzieci w kościele, i odwrotnie ludność polskojęzyczna chodząca do cerkwi.
(Relacja mojej Mamy: Na terenie tego obszaru Ukraińcy byli Grekokatolikami, inaczej Unitami, uczęszczającymi do cerkwi, Polacy chodzili do kościoła. Niemal wszyscy mówili po ukraińsku. Raz zapytałam Kasię Żółtaniecką potocznie zwaną „Kołyczka” , która czasem przychodziła pomagać mi w domu czy ogrodzie, dlaczego, ty , Polka mówisz po ukraińsku, a ona na to odpowiedziała: „Boh dał try mowy Pańsku, chłopsku i Żydiwsku. Ja się chłopką urodziła, to jak ja mam mówić pańską mową”. Ale do kościoła chodziła i była jedną z tzw. Obraźnicą, taką co to na procesjach obraz Świętej panienki nosiła... Po wojnie spotkałam ją na dworcu we Wrocławiu, poznałyśmy się i Kasia, z wyraźnym wschodnim akcentem radośnie oznajmiła mi„ ja teper mówie po polski, tu wszystkie tak mówią”.
Inna Polka zapytana dlaczego poszła chrzcić swoje dzieci do cerkwi odpowiedziała, że do kościoła daleko i jak ochrzciła tam swoje dzieci to zaraz przeziębiły się i umierały. Teraz chrzci w cerkwi, to i żyją)
Nadszedł styczeń 1944 roku. Armia niemiecka cofała się na wszystkich frontach. W lasach przyfrontowych coraz więcej było partyzantów. Niemcy nie mogli sobie z tym wszystkim dać rady i rozpoczęli jawne namawianie ludności ukraińskiej do walki z polskimi oddziałami i do wyrzynania polskich rodzin. Posunięto się nawet do tego, że zaopatrywano ukraińską partyzantkę w broń. Rozpoczęły się rzezie Polaków i mieszanych rodzin we wsiach polskich. Uzbrojeni bandyci np. kazali żonie Ukraince zastrzelić męża Polaka i dzieci z nim zrodzone ( właśnie w Kłodnie było kilka takich wypadków). Ludność miejscowa, polska, uzbrajana przez nas garnęła się do Batalionów Chłopskich, widząc w nas jedyny ratunek przed śmiercią. Każda polska wieś robiła ufortyfikowania, na których mężczyźni pełnili kolejno warty strzegące przed bandami ukraińskimi. We wsiach wrzało! Ludność pochodzenia ukraińskiego z ludnością polską pozostawała na wojennej stopie.
Dochodziły do nas wieści z Wołynia gdzie na przestrzeni 1943 -1944 dochodziło do masowych rzezi, podpaleń i gwałtów. Oddziały Ukraińskiej Narodowej Policji finansowanej przez Niemców dopuszczały się akcji zbiorowego, bestialskiego ludobójstwa..
Akcja ta miała na celu „oczyścić z polskiego elementu Wołyń, Podole i Wschodnią Małopolskę” jak pisano w ulotkach rozdawanych miejscowej ludności. W tej atmosferze każda pogłoska rozpalała wyobraźnie miejscowych nacjonalistów nienawidzących „ polskich ciemiężców” .
Ponieważ domek w którym mieszkaliśmy stał niedaleko szosy, zaglądali do nas różni ludzie nie tylko z końmi ale i z bolącymi zębami, chorymi dziećmi itp. Odwdzięczali się za to informując nas o tym co „święci się”.
Pod koniec stycznia (dziś już nie pamiętam dokładnej daty) pojechałem do Lwowa po kolejny transport leków. Miałem wracać zaraz po południu. Znajoma aptekarka (która głęboko tkwiła w konspiracji) powiedziała mi, że ma informację o planowanych napadach na dzień dzisiejszy na polskie placówki typu gajówki, leśniczówki itp. Radziła mi, żebym nie jechał nocnym pociągiem i nie wracał dziś do domu. Siedząc sam głęboko w konspiracji bałem się iść nocować do lwowskiej rodziny i narazić ją i przychodzić po godzinie policyjnej z „ nielegalnym towarem”. Znajoma zaproponowała, żebym przenocował w Aptece w jej służbowym pokoju i pojechał następnego dnia, ona przeniesie się do koleżanki. Tak też zrobiłem. Rano oddałem klucz dozorcy. I pojechałem do Hermancina. Być może uchroniło to mnie od katastrofy. Dla mojej znajomej natomiast skończyło się tragicznie. Jak się później dowiedziałem, właśnie u tej koleżanki był kocioł i tam aresztowało ją Gestapo.
Rano wysiadając na stacji Kłodno Wielkie zobaczyłem Ukraińca z batem, który zapytał mnie czy przywiozłem mu leki dla jego rodziny, odpowiedziałem, że mam, wtedy on oświadczył, że moja żona i dzieci żyją i nic się im nie stało ale mnie radzi jak najszybciej wyjeżdżać stąd. „ Dziś byli moi więc mogłem obronić, jak przyjdą inni, nie będę mógł”. - Jak się później okazało – był on hersztem bandy ukraińskiej, która napadła wczoraj na wieś i który czekał tylko by odebrać leki i ze mną skończyć. Ponieważ nie przyjechałem poprzedniego dnia, to obstawił swoimi ludźmi nasz dom, żeby nikt nie ruszył mojej rodziny, tak mu zależało na tych lekarstwach. Wsiadłem z nim do sań i pojechaliśmy do jego domu. Potem, drodze do swojego domu zaszedłem do leśnictwa, w którym dawniej mieszkaliśmy. Tam spotkałem moją żonę i Pawła. Żona była zszokowana i błagała mnie z płaczem byśmy jak najszybciej uciekali. Staliśmy koło dogorywającej służącej leśniczego leżącej w kałuży krwi. Niestety nic już nie byłem w stanie pomóc. Postrzelono ją w płuca gdy rozpoznała jednego z bandytów. Leśniczy Załęski poprzedniego dnia opuścił Leśnictwo. W naszym dawnym mieszkaniu mieszkał teraz jego zastępca leśniczy Chuciński z rodziną. Żoną i dzieckiem. Opowiadał nam, że jak przyjechali Ukraińcy to on zaczął się ostrzeliwać z dubeltówki zrobionymi przez siebie „ siekańcami”. Postrzelił jednego z nich. Siedział w kącie, a żona podawała mu naboje. Bandyci zamknęli go w domu i zaparli drzwi pniakiem. Nie po niego przyjechali, tylko po Załęskiego, więc go zostawili w spokoju on był nietutejszy. Jak się później dowiedziałem, wyjechał zaraz do swojej matki gdzieś koło Żółtaniec i tam doścignęły go kule morderców.
(Relacja mojej Mamy: Zima 1944 roku była mroźna ale bez normalnych tu dużych śniegów. Jaś wyjechał do Lwowa po leki, miał przyjechać po południu. Słyszałam pociąg, który wyjeżdżając ze stacji Kłodno- musiał piąć się na wzniesienie. Od stacji do nas idąc na skróty torami było około 1, 5 km., Czekaliśmy, ale Jaś nie przyjechał. Paweł przyniósł nową karbidową lampę. Siedzieliśmy w kuchni i razem z Antosią i uczyliśmy się obsługiwania jej. Zimą zmrok zapadał wcześniej. Nagle usłyszeliśmy stukot szybko jadącego wozu, który po grudzie skręcił w drogę do naszego domu. Siedzieliśmy przerażeni. Już po nas. Paweł wyszedł na stryszek i stamtąd zobaczył, że dwóch mężczyzn kieruje się ku naszej stajni, wywnioskował, że pewnie przyszli ukraść konie. Pies Drops szczekał i nagle zamilkł.(okazało się później, ze zagoniono go do budy i snopkiem zamknięto mu wejście).Słychać było pojedyncze strzały, a w różnych miejscach pojawiły się łuny pożarów. Zbliżała się pora przyjazdu ostatniego pociągu ze Lwowa. Pomyślałam sobie, ze cichcem wyjdę mężowi naprzeciw i ostrzegę go, by nie wracał do domu. Otworzyłam drzwi tylnego ganku i natknęłam się na zbira z karabinem. Poleciałam do drugiego pokoju w którym spały dzieci, pod oknem też stał „wartownik”. Ze strachu rozbolał mnie brzuch. Słyszałam kolejne strzały, i myślałam, że może wracającego Jasia dopadli . Na niebie było coraz więcej łun. Siedzieliśmy cicho jak trusie. Tak przeszła cała noc. Nad ranem „mołojców” już nie było. Słyszeliśmy turkot odjeżdżającego wozu. Nagle do drzwi ganku ktoś zapukał. Okazało się, że to pokaleczony , bosy i zziębnięty, koło 10 letni synek gajowego z Sapieżanki (sąsiedniej wsi, gdzie była gajówka). Płakał i cały trząsł się. Powiedział ”ojciec i matka zabici, gajówka spalona, a ja wyskoczyłem przez okno i ukryłem się w krzakach”. Daliśmy mu ciepłe ubranie, nakarmiliśmy i opatrzyli, na szczęście nie groźne rany i poszedł dalej do swojej ciotki, która mieszkała w Kłodnie. W dwa dni później (w pociągu jadącym do Lwowa spotkałam młodą kobietę, która opowiedziała mi historie napadu na inną gajówkę w Dalniczu. Kobieta ta mieszkała we Lwowie i przyjechała z „towarem wymiennym” do swojej siostry, żony gajowego. Gdy bandyci zaatakowali gajówkę schowała się pod łóżko swojej chorej siostry. Bandyci zabili siostrę i jej męża i podpalili gajówkę. Ona cały czas leżała ukryta pod łóżkiem. Kapała na nią krew siostry, przyklejało się pierze z rozprutych poduch. Gdy ogień dochodził już do pokoju wyskoczyła przez okno. Bandytów już nie było, pojechali dalej. Doczołgała się do pobliskiej chaty a tam baby wzięły ją za zjawę i nie chciały otworzyć, dopiero jakiś przytomny chłop słysząc jej wołanie otworzył i udzielono jej pierwszej pomocy. Jechała do domu będąc nadal w szoku.
Paweł pobiegł do Leśniczówki. Wrócił i powiedział, że leśniczy i jego rodzina żyją ale postrzelona jest ich ukraińska służąca, która potrzebuje pomocy. Pobiegliśmy tam. Dziewczynie nic już nie mogliśmy pomóc, była w agonii, leżała w kałuży krwi. p. Chuciński opowiadał o tym, ze rozpoznała napastnika i krzyknęła „Iwan ty z bandą?” A on strzelił do niej. Byłam cała w płaczu . Ogarnął mnie strach o dzieci, o Jasia, o nasze życie. Nawet nie zorientowałam się, że ranny pociąg już przyjechał i tylko odczułam radość gdy zobaczyłam mego męża żywego. Idąc ze stacji zaszedł do Leśniczówki)
Nie czekając na nic wziąłem żonę i dzieci i trochę niezbędnych rzeczy na wóz i końmi pojechaliśmy z Pawłem na stację . Pociągiem dojechaliśmy do Lwowa, szczęśliwie nie zatrzymani po drodze przez niemieckie ni ukraińskie patrole. W Hermancinie pozostała na gospodarce Antosia i mój sanitariusz Paweł.
(Relacja mojej Mamy: Paweł pozostał tam aż do deportacji na Ziemie Zachodnie. We wsi 24 sierpnia 1944 roku, podczas kolejnego napadu band zabici zostali jego siostrę Gabrielę, która rozpoznała w bandycie odtrąconego kawalera, i dwóch braci, którzy skryli się na strychu. Według danych komisji badania Zbrodni w Kłodnie zginęło łącznie 40 Polaków, spalono 80 budynków w tym i kościół parafialny. Antosia wróciła do nas Lwowa i dzieliła później z nami wojennej tułaczki przez Trześnię, Tarnobrzeg, aż do Lublina, skąd pojechała później do Pawła do Bystrzycy Kłodzkiej )
W ciągu tej samej nocy w naszej gminie zamordowano kilkanaście osób – Polaków, ich dzieci i rodziny. Dalsze nasze przebywanie na tym terenie stało się niemożliwe.
Wcześniej już wynająłem we Lwowie mieszkanie na przedmieściach, ale gdy moja rodzina z Wołynia (Jabłonowscy) musiała uciekać to odstąpiliśmy im je. U rodziców mojej żony był normalny tłok. Cisnęli się tu teść, jego żona, syn Andrzej, córka Zosia. Nie mogliśmy zatrzymać się tu dłużej. Zostawiliśmy tylko dzieci u rodziny mojej żony i następnego dnia pojechaliśmy spakować nasz dobytek. Moja żona miała dryg do pakowania. Szybko uwinęła się z tym i wróciliśmy do Lwowa pociągiem, a następnego dnia Paweł miał przywieźć rzeczy końmi do nas.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Małe sprostowanie. Wspomnienia ojca opracowała Anna Wiśniewska z domu Podgórska. Janina, to moja Matka.
OdpowiedzUsuńwydając książki używam pseudonimu Anna Winner
UsuńSprostowanie: Pierwsza wywózka była w 1940 roku (nie w 1944).
UsuńZaraz po napisaniu pytania o pana Muszyńskiego znalazłam coś, co na pewno jego dotyczy: roku Sylwan, Organ galicyjskiego towarzystwa Leśnego rok XXII 1904 nr. 12 http://www.wbc.poznan.pl/dlibra/plain-content?id=124497 gdzie jest podane, że: „ Włodzimierz Moszyński zdał w 1904 roku "Egzamina na gospodarzy lasowych”! I jak tu nie wierzyć w cuda?
Jeszcze jedno:
OdpowiedzUsuńadiunkta na lublińskim UMCS - tata był adiunktem na lubelskim uniwersytecie imienia Marii Curie Skłodowskiej
Inforumuję, że aktualnie powstaje książka, której jestem autorką.Oparta na pamiętnikach mojej matki. Ukaże się w czerwcu 2017 roku wydana przez Oficynę wydawniczą Aspra pod tytułem "Patrzę na mój czas". W książce cytuję wspomnienia z Hermancina i Kłodna Anna Winner
OdpowiedzUsuńKsiążka już się ukazała w wydawnictwie Aspra Jr. Jest do nabycia w księgarniach internetowych. Przytaczam w niej obszerne fragmenty wspomnień ojca i mojej mamy.
OdpowiedzUsuńTym razem powstaje jeszcze jedna książka- poświęcona dr Janowi Podgórskiemu. Ukaże się pod tytułem "Miód mi w serce lejesz" - Anna Winner.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji mam pytanie czy ktoś pamięta leśniczego Muszyńskiego? Może jak miał na imię?, albo co stało się z jego rodziną po wywózce w 1944 roku? Z góry dziękuję - Anna